65 rocznica przesiedleń
65 lat temu, 23 kwietnia, nasi przodkowie stanęli po raz pierwszy na śląskiej ziemi. Wysiedli na dworcu zachodnim w Opolu i z niepewnością czekali na dalszy ciąg wydarzeń. Właśnie niepewność, smutek, żal i rozgoryczenie były uczuciami najbardziej odczuwanymi.
Spoza nich nieśmiało przebijała nadzieja, że poniewierka nie będzie trwała długo i za czas jakiś wszyscy wrócą w rodzinne strony, do własnych domów, do Biłek Szlacheckiej i Królewskiej, Barszczowic, Zuchorzyc. 65 lat temu po raz pierwszy przebyli trasę z Opola do Greczu (Grodźca). Jechali końmi, na wozach mieszcząc ocalały dobytek, do wozów przywiązywali krowy, szli na piechotę, prowadząc ze sobą dzieci i niosąc na plecach bagaże. Odbywana piechotą pierwsza podróż z Opola do Grodźca trwała cały dzień, przebyli ją, by znaleźć tymczasowe schronienie, miejsce, gdzie będzie można odpocząć, nabrać sił i zastanowić się, co robić dalej.
Bezpośrednimi przyczynami tych wydarzeń były: po pierwsze, zawarte w lipcu 1944 r. porozumienie pomiędzy Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego (powołanym przez Sowietów i będącym na ich usługach) a ZSRR w sprawie polsko-radzieckiej granicy państwowej, po drugie, umowa o wymianie ludności, podpisana we wrześniu 1944 r. przez PKWN z władzami Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. W myśl tej umowy wymiana ludności miała objąć swym zasięgiem Polaków i Żydów, którzy 17 września 1939 r. byli obywatelami Polski, zaś po zmianie granic znaleźli się na terenie Ukraińskiej SRR.
Przygotowania do realizacji umowy o wymianie ludności rozpoczęły się w Biłce Szlacheckiej w lutym 1945 r. Wtedy właśnie zwołano zebranie wiejskie, podczas którego przemawiał do ludności przybyły do wsi zastępca Rejonowego Pełnomocnika Tymczasowego Rządu Polskiego Piotr Sender ? członek Związku Patriotów Polskich. Właściwie całe przemówienie poświęcone było konieczności opuszczenia rodzinnych stron. Sender mówił, że tutaj będzie Ukraina, że nie będzie tu miejsca dla Polaków. Dobrzy Polacy muszą jechać na Zachód, tam dostaną wszystko, co będzie im potrzebne do życia, dostaną domy, pole, maszyny rolnicze, dodatkowo jeszcze zostaną zwolnieni z podatków i ze służby wojskowej. Natomiast ci, którzy nie zechcą wyjeżdżać zostaną zesłani na Sybir. Agitacja taka była powtarzana na zwoływanych jeszcze kilkakrotnie zebraniach, lecz nie przynosiła zamierzonego skutku. Biłczanie nie bardzo wierzyli w słowa agitatorów. Zresztą każdemu trudno byłoby uwierzyć w to, że gdzieś tam, na obcej ziemi otrzyma za darmo dom, w którym będzie mógł na stałe zamieszkać i pole, które będzie źródłem jego utrzymania. Poza tym, wielu biłeckich mężczyzn było na wojnie, bano się więc, że po wyjeździe rodziny już się nie odnajdą. Ponieważ chętnych na wyjazd było niewielu, administracja sowiecka podjęła bardziej represyjne działania. Wysłano do Biłki 200 wezwań do wojska oraz 50 wezwań na roboty do Donbasu. Jedynym ratunkiem dla osób, które otrzymały wezwania był wyjazd na Zachód, i ludzie zaczęli się rejestrować w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Jaki dokładnie przebieg miały te wydarzenia, jak odbierali je ich uczestnicy można przeczytać w dzisiejszym numerze specjalnym Pryzmatu. Wydarzenia sprzed 65. lat wspominają osoby, które w momencie wyjazdu miały najwyżej lat kilkanaście. Prezentujemy też wspomnienia jednej osoby, która przybyła tu z województwa warszawskiego. Wszyscy oni pamiętają rok 1945 tak dobrze, jakby to było wczoraj. Pamiętają, bo od tego momentu ich życie zaczęło się dzielić na to sprzed i na to po wydarzeniach, o których mówią. Krzysztof Kleszcz
WSPOMNIENIA
Katarzyna Karpa (z domu Adamska)
Boże, jaki to był żal, to zostawić, to wszystko, jak tam wesoło było mieszkać, tam na tym naszym błoniu. Ukraińcy u nas mieszkali, my już nie mieli tam co robić, to się zimną krwią wyjeżdżało. Moskale brali krowę, wyciągali, nawet jak ktoś se wziął już do Barszczowic na wywóz, później to też z pociągu wyciągali konie, krowy, co im trzeba było, to przychodzili, zabierali, nikogo się nie pytali. Mielimy szafę już była w wagonie, ale spodobała się Moskalom i wyciągli z wagonu i zabrali. Nie tylko nam zabierali, wszystkim zabierali, jak im się coś spodobało. Zawieźli my trochę na stację do Barszczowic, a to, co zostało w domu, to się chodziło tego pilnować. I pamiętam jak dzisiaj, jakżem ostatni raz wychodziła, ze łzami z domu, to piesek leciał za mną. I żem przyszła do Barszczowic i czekalimy na transport. A później już bylimy w wagonach, już jechalimy tym transportem i wojna się skończyła I każdyn mówi: lepiej żeby zatrzymali nas już tutaj i wrócili nas z powrotem do domu. Ale nie było mowy o tym. Żeby ino jechać i nic nie mówić. I my jechali. I przyjechali my do Koźla i tam my byli w Koźlu. Nasz transport cały wysiadł w Koźlu W maju to było. Tam się prawiły nabożeństwa po niemiecku, ale katolickie. My trafili na bardzo dobrych ludzi. Sąsiadka Ślązaczka przyszła i mówi chodźcie do nas, będziecie z nami mieszkać, bo my mieszkali z innymi przód, tak to na razie było, bo każden myślał, że wróci do domu. Po drugiej stronie był Ślązak patriota, on nam pokazywał miał w sklepie orła, godło polskie, i on bardzo Polakiem się czuł, i on mówił: jak ja się cieszę, że wyście tu jest i opowiadacie o swoim przeżyciu. Bardzo ładnie po polsku mówił, i bardzo te ludzie byli życzliwi dla nas. My mieszkali tam do jesieni i przyjechała siostra i nas zabrała, i my u siostry mieszkali w Kłodnicy. I mama się została u siostry, a ja wyszłam za mąż i byłam w Grodźcu. I do dzisiaj w Grodźcu mieszkam. Rodzice męża zatrzymali się koło Przemyśla, bo będzie bliżej do domu, a tam to samo było, co w Biłce, Ukraińcy palili, mordowali. Jak mąż wrócił z wojska, to mówi: tu nie ma co robić. I pod jesień się wyprowadzili do Grodźca, i tak ja przyszła do nich do Grodźca, jakżem się wydała i dotychczas żem jest.
Eugenia Łacna (z domu Gruszka)
Pod koniec mieszkalimy z Ukraińcami, tydzień chyba u nas mieszkali. Przyszło się pisać i będziem wyjeżdżać, no i naradzają się, mój ojciec poszedł do księdza Urbana i pyta: proszę księdza, co my mamy robić? wszystko zostawiać? A mielimy dziesięć ulów, taki buhaj był, cztery krów. A ksiądz Urban mówi: nie mamyślajcie się, jak najprędzej się piszcie, bo nie mamy tu co robić, jak najprędzej się piszcie. I my pierwszym transportem jechali. Podstawili nam takie wagony towarowe. To tam w tym wagonie jechało nas cztery rodzin: Stanisław Wojdyła, Katarzyna Supel, Zofia Borek i my. I do tego wagonu wóz zabrali, krowy, konie, razem my tam siedzieli z tymi zwierzętami, krowy się załatwiali, konie się załatwiali. A jak my mieli wyjeżdżać, mama napiekła osiem bochenki chleba i takich ciastek napiekli, cebularze się nazywali. I my mieli to na drogę. Jechali my do Barszczowic. My między zwierzętami spali, cały tydzień my jechali. Ani wody, krowy my nadoili, jak pociąg stanął to na trzynóżkach ognisko my zrobili, mleka my zgotowali, i tego chleba zjedli, i tak my jechali. Nie wiedzielimy, gdzie jedziemy. Jeszcze od Wojdyły krowa się cieliła w tym wagonie. I tak się zajechało do Przemyśla, do Sanu, tam my trochę stali i dalej do Katowic. Tam przywieźli wagony małe i chcieli nas na Poznań zawieźć. Ale my się nie zgodzili. Przyjechalimy do Opola, a tu front, strzały już słychać, w nocy taki ogień. A ludzie zaczęli krzyczeć: tam my od Ukraińców uciekli, a tu nas na front zawieźli, zabiją nas. Wysiedlimy w Opolu na tych ogródkach, w tych altankach my przenocowali, mleka my się napili. W tym ubraniu, jak my wsiedli w Biłce, tak cały czas w tym samym. To było 25 kwietnia, cieplutko było. Na drugi dzień ojciec mówi, będzim zwozić się do Grodźca. Przyjechał ktoś z tego urzędu PUR i prowadził nas do tego Grodźca. Najpierw jeszcze ojciec wyciągnął wóz z wagonu, złożył, konie zaprzęgnął dwa i troszkę zboża dał, później ja siadła brat siadł i dziadek mój siadł. A konie byli dobre. I jak my jechali z Opola, tam wojsko ruskie stacjonowało. I wziął taki Ruski konia i prowadzi zaminiać za nasze. A to kaleka był ten ruski koń, kaleka chory, tato nie chciał dać swojego, on wyciągnął pistolet, a my z Józwem płaczem, piszczem, krzyczem. I jakoś puścił nas. Przyjechali my do Grodźca. Ta wioska była pusta, Czechy uciekli. Gdzie kto chce, komu się podoba jakiś dom, niech sobie zachodzi i tam mieszka, i my tam gdzie Dziunek Saramaka teraz mieszka, tam był pierwszy nasz dom, A tam było mieszkanie, stodoła i obora pod jednym dachem, tam był długi taki budynek.
Później ojciec jechał po mamę i po resztę innych rzeczy do Opola, ale już wziął się na sposób, wziął poobwiązywał szmatami koniom nogi, szyje też poobwiązywał, że konie chore. I już Ruski się popatrzył, że koń chory i już nic nie chciał. Tak pomału my się zwieźli. Te co mieli konie, to się prędzej zwieźli, a te, co nie mieli, to trzeba było im pomóc i zwozić tu do Grodźca. Później ruskie wojsko jechało, i znowu chcieli zamienić konia chorego na zdrowego, i znowu my z bratem płakali, i jakoś Ruski poszedł. I później pozaminiali te domy, a jeszcze później, czy za rok, czy za dwa, inżynier przyjechał z Opola i dzielił polem. Kto miał mniej na Wschodzie, to dawał po trzy hektary, po dwa, a kto miał więcej pola na Wschodzie, to osiem hektary dostał.
Tato mówił zawsze: ta my długo tu nie będzim, a może bez zimę wrócimy. Tu nie było jeszcze kościoła w Grodźcu, tu był ewangelicki, to my do kościoła chodzili bez las do Krasiejowa na razie. Ale później jak ksiądz Urban przyjechał trzecim transportem, to nie chciał być w Gościęcinie, tylko tutaj do Grodźca przyszedł, tu u Piotra Karpy mieszkał. Poświęcili ten kościół, przechrzcili na katolicki i już my mieli tutaj swój kościół. A potem księdza Urbana zabrali do Wrocławia, a nadali Ślązaka nam, ksiądz Spyra się nazywał. A później ksiądz Cisak przyszedł.
Jan Pastuch
Jak był wyjazd na Zachód, zima styczeń 45 r., ten taki komitet był polsko-rosyjski, to był Ruski po cywilu, a Polak był w randze kapitana, w mundurze. I zrobili w szkole zebranie i powiedzieli, żeby pisać się na Zachód, bo te tereny będą należeć do Związku Radzieckiego, a my mamy tereny niemieckie. Mężczyzn dużo nie było we wsi, bo ich do wojska pobrali, do tego ludowego. Było tak, że ci co pouciekali z wojska z Rzeszowa, z Lublina, mogli się zapisać na Zachód, to już im nic nie robili. Smutno było, ludzie płakali, płakali. Mówili, że to długo nie będzie, że wrócimy z powrotem. Ja też płakałem, to było coś strasznego. Tato był na wojnie w armii u Andersa. No ale większa część Biłki Królewskiej zapisała się na Zachód, a mniejsza część pod wpływem księdza Żukowskiego nie. Ksiądz mówił, żeby nie jechać daleko, bo to długo nie będzie i te tereny będą należeć znowu do Polski. I gdzieś ktoś tam upatrzył koło Przemyśla wioskę Żurawica. My na tę Żurawicę. Ale jak ci, co jechali pierwszym transportem już się ładowali w Barszczowicach do pociągu, to Ukraińcy w wagonach siedzieli i czekali na nasze domy. I zaraz tych Ukraińców do Biłki wprowadzili do wolnych domów i tam, gdzie było miejsce. Do naszego domu też dokwaterowali Ukraińca. Ale on nie wykazywał wrogości w stosunku do nas. Ci Ukraińcy przyjechali do Biłek spod Lubaczowa. Pierwsze transporty pojechały a my czekali. W końcu będzie transport, zawiezie nas do Żurawicy. Ze sobą można było brać zboże, kartofle, krowy, konie, ale krowy i konie badał lekarz ukraiński. Przyjechał do Michała Karpy i tam badał krowy i konie i on decydował. A meble leżeli po rowach przy drodze z Biłki do Barszczowic. Bo ludzie wieźli do pociągu, ale nie dowozili. Jak my już dojechali do Barszczowic, to czekalimy półtora tygodnia na stacji na wagony, w końcu wagony podstawili, ale nie tu gdzie rampa była, tylko prawie za stacją. I teraz tak: wagon do góry, wysoko, a my mamy się do niego ładować. Enkawudzista stał z zegarkiem, godzinę dali nam do ładowania, ale jak tu załadować tak wysoko. Drabinę przystawiali do wagonu, na drabinę deski i te krowy to wpychali do góry. Zwierzęta zapchali, ale rzeczy, meble jakieś, to już nie było czasu załadować. Maszynista zagwizdał, pociąg odjechał i koniec. Z Barszczowic do Żurawicy gdzieś dobę jechalimy, dłużej to nie trwało. Jechał z nami delegat, taki co nas wiózł, on mówił, że tu koło Przemyśla to większe bandy ukraińskie niż w Biłce. Ale my w tej Żurawicy wysiedli i siedzieli trzy tygodnie na stacji. Delegacja pojechała do starostwa i starosta podjął taką decyzję, że nas zakwaterowali w takiej wiosce Wyszatyce. I myśmy w tych Wyszatycach mieszkali gdzieś od czerwca do początku września. A sąsiednia wioska nazywała się Walawa. I tam mieszkali Ukraińcy, którzy mieli być wysiedleni na Wschód, ale oni nie chcieli na Wschód jechać. I wtedy nasze wojsko ludowe w przeciągu dwie i pół godziny wysiedlili ich z tej Walawy i nas tak na gorąco wprowadzili. Ale co z tego, długo my tam nie pomieszkali. 13 września, to była niedziela, byłem u mojego kolegi Domeredzkiego, tam był też Michał Hreczuch, i długo my siedzieli i rozmawiali. Wróciłem do domu późno w nocy, około dwunastej już zasnąłem, ale mama mnie budzi i mówi: jest napad. Patrzę przez okno, stodoła się pali, automaty terkoczą, łuna, huk. Poszedłem do sąsiada, mojego wujka Michała Wojdyły i go budzę. On zdążył ucieknąć do stajni, a ja z jego synem na pole do kapusty, a tu pali się, jasno jak w dzień, a ci Ukraińcy, może trzydziestu, idą drogą, granaty rzucają do domów i strzelają. Uciekłem na drugą stronę i tam się schowałem. Po jakiejś chwili słucham, jak wujek Wojdyła pyta księdza Żukowskiego, czy żyje Leon Karpa, a jemu się udało uciec i przeżył. Ale wtedy Ukraińcy zabili w Walawie 13 osób z Biłki, oni są pochowani pod kościołem. I wtedy, po tym napadzie, ciotka moja, która wyjechała pierwszym transportem i była osiedlona w Szymiszowie koło Strzelec Opolskich, przekazała przez kogoś, by my przyjechali do niej. I my tak jak stali, bo wszystko było popalone, pojechali do Strzelec.
Katarzyna Winnik (z domu Krawczuk)
Jak my wyjeżdżali, to my nie wiedzieli, gdzie jedziemy, ani na jak długo. Bralimy ze sobą kartofle, siano, zboże. Babka zabrała też łóżka. Wóz trza było dać na wagon, brony też. Na stacji my stali dwa tygodnie. Jak Ukraińcy jechali pociągiem, to zapalili nam wszystkie rzeczy i to się spaliło. W wagonie było cztery rodzin, ze wszystkim. W drodze babka trzynóżki miała, mielimy ususzony makaran i moglimy ugotować. Mama przyjechała z nami tutaj, dwa konie my przywieźli, dwie krów, bo babka wzięła jedną krowę i konia na siebie. Babka nazywała się Gruszka, a mama po mężu Krawczuk, to niby dwie rodziny były i można było wziąć po sztuce na rodzinę. Ale co z tego, nie dali nam żadnej gospodarki, ni nic. Dość długo jechalimy, jechalimy, jechalimy, końca nie było. Przywieźli nas do Koźla, a dopiero z Koźla jedni szli na Gościęcin, a drugie na Leśnicę. Tak my się wałęsali, bylimy w Leśnicy pod Górą świętej Anny. Potem tam ludzie, Ślązaki, dostawali obywatelstwo polskie, za pięć dwadzieścia, tak powiadali. Któren Ślązak chciał, to się podpisał i dostawał obywatelstwo, któren nie chciał, to wyjeżdżał do Niemiec. Te gospodarze, to każden podpisywał, bo miał gospodarkę, miał maszyny, wszystko, a robotniki ni mieli nic, to wyjeżdżali do Niemiec. Ta co im było, walizki brali i jechali, a gospodarze nie chcieli zostawiać wszystkiego i szukać gdzieś tam. (Tak jak nas, wzięli, wywlekli, my w doma mieli pola sporo, mama moja była jedynaczka, było nam dobrze tam, bo tam ziemia dobra była.) Tak jak gospodarze Ślązaki zostawali, to nam kazali jechać tu do Mroczkowej. Ale jeszcze wpierw tam z Leśnicy mama moja jechała do Lwowa, do tata do szpitala. Bo jak my wyjeżdżali, to tato zachorował na zapalenie opon mózgowych i został w szpitalu, i nie było jak się dowiedzieć. I mama pojechała do takiej wioski przed Sanem, weszła do pierwszego lepszego domu i mówi, że chce jechać na Ukrainę, by się dowiedzieć, co z chłopem. I ta baba mówi, wiesz, nie pójdziesz teraz, ja cię przeprowadzę wieczór przez San, pokaże ci gdzie płytko, gdzie się nie utopisz. Tam chodzą takie żołnierze dwa, pilnują, żeby kto nie przechodził na drugą stronę, ja ci pokażę którędy masz przejść, przejdziesz, jak oni pójdą już, to oni się już nie odwracają, tylko idą i idą. I tak było, ta baba mamę wieczorem przyprowadziła nad San, pokazała, gdzie trochę płyciej, mama przeszła. Przyszła tam na stację i czeka na pociąg, co idzie do Lwowa. A tam wszystko po rusku już mówią. Mama słucha, kiedy pójdą kolejarze i po polsku będą gadać, to pójdzie do nich, bo Ukraińców się bała, żeby jej nie cofli. I siedzi, czeka. Idą dwa kolejarze i rozmawiają po polsku, poleciała do nich i pyta o pociąg do Lwowa, a pociąg za godzinę. I mama poczekała na pociąg, siadła do niego i przyjechała do Lwowa. Przychodzi do szpitala, a tato już nie żyje, już do piwnicy wyniesiony. A mama mówi: zaprowadźcie mnie tam, ja swego męża poznam. Zaprowadzili ją do piwnicy i mama poznała. Ale trumny nie ma i grosza nie ma. Tak mama poszła do znajomego jakiegoś, co jeszcze nie wyjechał na Zachód, Kozłowski się nazywał, wzięła buty i kożuch męża ze szpitala i mówi do tego Kozłowskiego: wie pan co, sprzedaj se to pan na targu, to buty buksowe, nowe i ten kożuch. I ten Kozłowski pomógł i dał mamie pieniądze, mama poszła, kupiła trumnę, włożyli ciało do trumny i wywieźli na cmentarz, gdzieś tam na Zamarstynowie, gdzie był szpital zakaźny.
Maria Wilk (z domu Sękowska)
Przyjeżdżali Polacy, oficerowie polscy do gminy i wtedy to mówili, że jechać trzeba. Mama, pamiętam, nie chciała jechać i poszła do tego Polaka, a on powiedział, że musim jechać, a jak zechcem walczyć o nasze terytorium, to musim rękawy zakasywać i walczyć, jak zechcem odzyskać. A jak nie pojedziesz, to dostaniesz obywatelstwo ruskie, i to wszystko wyjeżdżało już później. A jeszcze ruskich przywieźli, Ukraińców tu od Przemyśla, my już mieszkali w jednym, a Ukraińcy już w drugim pokoju w naszym domu. I jak my już jechali ostatnim transportem, jak te psy wyli, to będę do końca życia pamiętać, jaki to był szum. Te psy biedne, te co się zostały, to było straszne. Później my poszli z Biłki Szlacheckiej do Królewskiej, bo już się Ukraińcy panoszyli, tam my się na jednej ulicy zebrali i tam my spali i wartowali. W końcu przyjechalimy na stacje, mielimy wszystko spakowane, krowę my mieli, konia, później Ruski gdzieś jechał, oblał gdzieś w nocy benzyną to, a później jechał pociągiem, rzucił ogień i to wszystko się zaczęło palić. Wszystko się popaliło, tylko był taki budynek, gdzie kościelne rzeczy się trzymało i to ocalało. A do pociągu jak my się pakowali, to jeszcze Ukraińcy stali i krowy zabierali i konie. I potem my jechali, po kilka rodzin w wagonie. Wszystkie płakali, mówili, że tam już miny Ukraińcy podłożyli pod ten pociąg, i najpierwsze śpiewali ?Matko Najświętsza, gdzież my pójdziemy i gdzie ratunku szukać będziemy? I amen, pociąg ruszył. W podróży jedno małe dziecko od Jastrząbka się zabiło, coś tam się załamało w wagonie i ono spadło. Jak my już byli koło Przymyśla, to stali konie w pogotowiu, bo tato mówił, że z powrotem pojedziem do Biłki. Stalimy koło Przemyśla w Żurawicy, dwa tygodnie my tam byli. Przyszlimy na ukraińską wioskę, to tam znów jedni nie chcieli zostać i pojechali dalej na Zachód, a coś ze dwadzieścia rodzin się zostało na ukraińskich domach. Domy byli puste, można było wybierać, ale później my się musieli pilnować, tak jak w Biłce, bo Ukraińcy znów napadali i wioski palili. Tu do Gościęcina za mąż wyszłam, wybudowalimy tu dom, Niemców stąd wywieźli i tak tutaj żyję, a rodzina moja tam koło Przemyśla. Na początku to nikt nie myślał, że jedzie na zawsze z domu, o jedziem na trochę. Tato umarł i bracia poumierali i teraz już wiem, że my tu na stałe.
Zofia Machulak (z domu Łupak)
Później te mordowania takie byli i to się już zbliżało do nas, już doszło do Zuchorzyc. W 1944 roku, w lipcu chyba, przyjechali ze Lwowa panowie i mówią: kto chce dać dzieci na Zachód do Polski, to żeby pisać, od dziewięciu lat do szesnastu. I mama nasza dali wujka Tadka i Bronka. Mama mówią: jak nas zamordują, to zamordują, a oni jak się utrzymają w Polsce, to chłopcy se radę dadzą. Dużo tych dzieci popisali. No i tych dzieci zabrali i zawieźli ich do Krakowa, do klasztoru jakiegoś. I tam księża po parafiach ogłosili, że jest takie dzieci ze Wschodu, że tam mordują, żeby pozabierali ludzie te dzieci. To naszego Tadka i Bronka wzięli do Łapanowa, wziął ich taki jeden gospodarz. Coś się naszym kobietom ubzdurało, tym, które wysłali swoje dzieci i zmówili się, i pojechali jeszcze przed frontem do Krakowa. Na stację zajechali i dopytywali się, jak iść do tego klasztoru. A jakiś kolejarz powiada: kobiety, wy nie szukajcie swoich dzieci, tylko uciekajcie do domu, bo już front się zbliża do Lwowa, jak tam podejdzie, to i wy będziecie musieli się tutaj zostać. I oni siedli na pociąg i przyjechali bez tych dzieci. No i później przyszedł ten front, u nas trzy dni stał i już mówią, że front za Krakowem. I my już prawie kończyli żniwa i te kobiety się znów zmówiły, było ich pięć a ja szósta. Miała iść nasza mama, ale w polu robota, żniwa, mama mówi: idź ty, a ja w domu się zostanę. I my poszli, co my strachu się najedli, Matko Boska. Do Lwowa nas zawieźli dziadek, przez Lwów my przejechali tramwajem. Potem zaszlimy kawałek, spotkali żołnierzy polskich i te nas zawieźli pod sam Przemyśl. Potem my jechali z Ruskimi. Musielimy przed nimi uciekać. I jak my już uciekli przed Ruskimi, to my szli na piechotę. Doszlimy do Rzeszowa, a Rzeszowie była Helena Fiałkowska (z domu Żuława) z Biłki i my u niej przenocowali. Ta Fiałkowska dała nam adres do Racławówki, tam mieszkał Żuława z żoną i córką i Owsiki z Biłki. I my tam byli u nich cztery tygodnie. Jak front przeszedł Kraków, to my poszli dalej. Doszlimy aż pod sam front, tam przenocowali nas u takiej rodziny. I my spotkali taką kobietę, która już tam była na wsi a mieszkała wcześniej w Czarnuszowicach koło Biłki i ona nas wszystkich wzięła do siebie. Pomieszkalimy u niej i wrócilimy do domu bez tych dzieci, bo tam dalej stał front. To było gdzieś może w sierpniu. W lutym znów się wybierali iść te kobiety, i ja z nimi. My poszli i doszłam wtedy do samego Łapanowa. Pytam o tę rodzinę, skierowali mnie do nich. Przyszłam tam do Długoszów, Tadek nasz się rozpłakał, jak mnie zobaczył. A Bronek przyszedł od jakiejś ciotki i mówi do mnie tak po mazursku, jak oni tam mówili pod Krakowem: ty zyś mi si śniła, zy ześ si zyniła. Wziełam te dzieci pożegnalimy się i jakoś dostalimy się do Dębicy a stamtąd z kłopotami do Lwowa na Podzamcze. Tam żem zobaczyła znajomych i dałam znać do domu, by po nas przyjechali. I przyjechali dziadku i nas zabrali do domu.
I zaraz potem tacy panowie przyjeżdżali ze Lwowa, namawiali, żeby my się pisali na ochotnika jechać, ale kto ci pojedzie z własnego domu? W końcu oni powiedzieli, że wyjazd jest nie musowy, ale obowiązkowy. Aż raz przyleciał po mnie brat i mówi: już nagnali ukraińskich wozów na nasze podwórze, a my wynocha. Władowalimy co my mogli, krowę, zboże, pierzynę, poduszkę. Mebli nie wolno było brać, bo wyrzucali. Wygnali nas po prostu z domu. Siedzieli my w Barszczowicach na torach dwa tygodnie. Nasz pies leciał za nami aż na stację. W końcu dali nam wagon, cztery rodziny nas jechało. Dzieci spały na górze na takich drabinach, a na dole krowy. Jechalimy aż do Katowic, a tam nas chcieli skierować na Pomorze. A my w krzyk, same kobiety, kto będzie ładował te rzeczy. Jechalimy jakieś dwa, trzy tygodnie. Potem przyjechalimy do Opola. Opole było puste, nie było nikogo. Najpierw pojechali gospodarze do tego Grodźca, tu też nie było nikogo, puste były domy. My się tu też bali, siedlimy na jednym numerze trzy rodziny. Ruskie wracali z frontu, to trzeba było przed nimi uciekać. Później tato wrócili z wojny i znaleźli nową gospodarkę.
Czesław Kaczmarek
Pochodzę z Sochaczewa. W czasie okupacji ojciec szmuglował żywność z Rzeszy do Generalnej Guberni, od nas z Sochaczewa szło to wszystko na Warszawę. Raz Niemcy złapali ojca, zabrali wóz mąki, drugi raz złapali, to zabrali cały wóz połówek świń i cielaki. A jak złapali ojca trzeci raz, to zabrali mąkę, cukier, no i nas. Mieliśmy dwie godziny czasu do ubrania się. Wszystko to, co było w domu już tam zostało. Wywieźli nas do Warszawy na ulicę Skaryszewską, tam żeśmy siedzieli dwa tygodnie, stamtąd wywieźli nas do Berlina, tam byliśmy tydzień, a później na stałe przydzielono nas do Cottbus, gdzie robiliśmy w fabryce sztucznego jedwabiu. Matka pracowała na szwalni, szyła worki, ojciec na przędzalni, a ja miałem wtedy dziesięć lat i pracowałem na stolarni, gdzie zbijali skrzynie do załadunku materiałów, siostra nie pracowała nigdzie. W roku 1945, 15 lutego był nalot, Amerykanie bombardowali. W czasie tego nalotu byłem chory, przyszli Niemcy i powiedzieli, że mogę zostać w domu, bo nie będzie tak źle. Ale jak oni wyszli, to się ubrałem i poleciałem nad rzekę, by przejść na drugi brzeg. Most był zerwany. Siadaliśmy na jakąś łódkę, odpychając się takim długim wiosłem. Jak żeśmy byli na środku, bomba padła, łódka się przechyliła, każdy się ratował, jak mógł. W takich sytuacjach nie myśli się o innych, każdy sam stara się uratować. Wszyscy zginęli, ojciec, matka, siostra. Zostałem sam. W całym mieście zginęło wtedy razem siedemnaście tysięcy ludzi, Polaków, Rosjan, Francuzów, Ukraińców, Anglików no i Niemców. Po nalocie byłem ze starszymi w lagrze, chodziliśmy na stację różne prace robić. Ponieważ byłem najmłodszy jakiś Niemiec wziął mnie do kuchni i tam pracowałem. Było dobrze, bo jedzenia w kuchni nie brakowało. Nie mogę narzekać. 21 kwietnia weszli Rosjanie i myśmy w takiej grupie 21 chłopaków i jedna dziewczyna ruszyli pieszo w stronę Polski. I żeśmy szli w kierunku Wrocławia. W Głogowie Ruski chciał zabrać naszą całą grupę do kuchni, do obierania kartofli. Ale myśmy nie chcieli iść. Kolega mówi: idziemy z niewoli do Polski, tego małego ? pokazał na mnie ? cała rodzina zginęła. Chcemy jak najszybciej dostać się do Polski. A ten Ruski mówi: jak zginęła cała jego rodzina, to my jego też zabijemy. I za mną z pistoletem. Ale na szczęście nadjechał motorem jakiś oficer, też Ruski, i mnie uratował. Poszliśmy dalej. We Wrocławiu jeszcze byli Niemcy, więc poszliśmy na Poznań, potem na Łowicz. 1 maja wieczorem byłem w Sochaczewie. Naszego mieszkania nie było. Poszedłem do stryjka i powiedziałem, co się stało. Później pracowałem w rzeźni u ciotki. Dwie moje ciotki zaraz po wojnie wyjechały na Zachód do Grodźca. Pojechałem i ja do nich. W sochaczewie już nic mnie nie trzymało, a chciałem zobaczyć jak wygląda na Zachodzie. 22 lipca w 1948 r. przyjechałem tu i zacząłem pracować u Kubalki w rzeźni, a później w hucie. W Grodźcu mieszkało mi się cały czas bardzo dobrze, nigdy z nikim nie miałem tu żadnych konfliktów.
Józef Adamski
Ukraińcy nas Polaków chcieli koniecznie stamtąd usunąć, więc tworzyli bandy, które strasznie się mściły na polskiej ludności. Przeważnie nocami napadały na bezbronne rodziny, na kobiety i dzieci, bo ojców naszych już nie było, byli na wojnie. Nasze mamy co wieczór uciekały z nami albo do bunkru albo do kościoła. Aż pewnego razu ksiądz Urban powiedział, że matki mogą wysłać dzieci do Krakowa. Moja mama wyraziła zgodę na wyjazd. Na początku czerwca 1944 r. wyjechałem wraz z braćmi do Łapanowa pod Krakowem. Tam nas wzięły rodziny zastępcze. Ja byłem w miejscowości Kobelec, u rodziny zastępczej. Mama po nas przyjechała pod koniec 1944 r. Potem my już niedługo byli W Biłce Szlacheckiej. Całkiem początkiem maja, deszcz mocno lał, a te Ukraińcy, które do naszego domu mieli się wprowadzić, oni wyrzucali nasze rzeczy na dwór, a pociągu naszego jeszcze nie było. To zapamiętałem jako dziecko. 6 maja 1945 r. drugim transportem przyjechaliśmy na Śląsk Opolski., ze stacji Barszczowice do Koźla. W Koźlu parę tygodni mieszkaliśmy w barakach, w których poprzednio mieszkali jeńcy wojenni. Później pojechaliśmy do Pokrzywnicy, tam mieszkaliśmy u takiej Ślązaczki, gospodyni. Ona nas przyjęła, bo męża miała na wojnie, a myśmy mieli krowę i konia i ona z tego korzystała. Żyliśmy z nią bardzo dobrze. W końcu pojechaliśmy do Leśnicy, gdzie nas odnalazł tato, powracając z wojny wiosną 1946 r. W Leśnicy znaleźli też swoje rodziny Michał Jabłoński i Franciszek Sękowski. Późną jesienią tato załatwił gospodarstwo rolne w miejscowości Januszkowice. I tam pracowaliśmy wspólnie z rodzicami. I takie było moje młode i tułackie życie. Pracując na PKP zdecydowałem się odwiedzić tę rodzinę zastępczą, u której przebywałem w czasie wojny. Jadąc tam nie znałem nazwiska tej rodziny, znałem tylko ich imiona. Przyjechałem do Łapanowa i tam pytałem, gdzie mogą mieszkać Fryderyk i Helena Skierowano mnie do miejscowości Kobelec. Idąc tam przypominałem sobie obrazy zapamiętane z dzieciństwa. Jakoś udało mi się odnaleźć tę rodzinę. Ludzie ci przypomnieli mi, jak uczyłem się u nich czytać, pisać i rachować
Katarzyna Adamska (z domu Wierna)
Jak przyjechaliśmy w 1945 r. do Grodźca z mamą i braćmi, tato był wtedy
u Niemców na robotach. Choć miałam tylko sześć lat, pamiętam powrót taty, który odnalazł nas w Grodźcu. Jak tato przyjechał do domu, to ja bałam się go i siedziałam cały czas u mamy na rękach. Mama mi tłumaczyła: to jest twój tato, a ja powiedziałam: nie chcę takiego tata. I tak było do wieczora, aż położyłam się spać. Wstaję rano, patrzę, ktoś śpi. I pytam się mamy: mamo, ten chłop jeszcze nie poszedł? A mama znowu mi tłumaczy, że to mój tato. I tak to było przez jakiś czas. W końcu polubiłam tego ?chłopa?, co wrócił z niemieckiej niewoli.
Maria Olearczyk (z domu Pastuch)
Tato był w wojsku, w ruskim wojsku, bo Polaków brali do ruskiego wojska. Kiedyś mama przyszła z zebrania chyba i mówi, że musimy wyjechać, że nas na Zachód chcą wywieźć. Ludzie kupami się gromadzili i rozmawiali, nikt nie myślał o tym, że jedziemy z domu na stałe, każdy miał nadzieję, że wrócimy, że to wszystko się unormuje i wrócimy. Mama pakowała rzeczy, a ja musiała pilnować rodzeństwa. Zabralimy z domu wóz i wszystek sprzęt, beczkę na kapustę, no wszystko, ale to wszystko zostało potem w Opolu na torach. My mieli konia, ale pożyczylimy ciotce, ona pojechała do Lwowa i Ukraińcy go jej zabrali. Tak że do Barszczowic na stację wujek nas zawiózł. Wyjeżdżalimy z domu a u nas już byli Ukraińcy. Oni nam mówili, że my jedzim na liski i piski, czyli że na laski i piaski. My przyjechali na stację. to pociąg już stał, wagony takie krowiaki dla bydła. Rodzina cała pakowała wszystko do tych wagonów. Mama na drogę kurę pobiła, chleba napiekła, a w drodze krowę doili i mleko było. Mama wiedziała, że jedziemy gdzieś na Katowice, ale nie wiedziała, na jak długo. Jak my przyjechali, to stanął pociąg, trza było wysiadać i wszystko wyładowywać. Kierował tym urząd ? PUR. Ludzie wszystko wyładowali na tory i pierwszą noc my spali na tych torach albo niektórzy w ogródkach działkowych obok torów. W nocy tak bomby walili we Wrocławiu, że było jasno jak w dzień. Rano furami jechali tutaj do Grodźca zobaczyć. Jak my przyjechali już tu, to każdy zajmował dom, który chciał. W niektórych domach tu byli Czesi, to tam ludzie nie zajmowali.
A pole dawali urzędnicy pod numery, do tego budynku tyle pola, a do tego tyle. A później, za jakiś czas znów dawali pole, ale wtedy tyle, ile kto w domu miał. Tym bogatym dawali więcej, tym, co mniej mieli, to mniej. Dom, który my dostali był murowany, ale meble byli poniszczone, naczynia pobite, pierze było wysypane. Dużo sprzątania było. Przez pierwsze trzy lata ludzie jak się zebrali, to rozmawiali tylko o tym, kiedy wrócą do domu, na swoje.
Tadeusz Saramaka
W 1943 r. w lipcu wywieźli nas na Zachód. To ja był dwa lata poza domem. Był we Lwowie taki komitet ochrony dzieci przed Ukraińcami i wywieźli nas do Krakowa, to tam było może ze 160 dzieci. Ja był z bratem wtenczas. Z Krakowa pojechalimy do Skawiny, tam ksiądz dał nas do takiej rodziny Kasprzyków. Oni mieli pięć dzieci, najstarszy miał już swoją gospodarkę poza miastem, dziewczyna, Marysia, pojechała zaraz na powstanie warszawskie, a tych trzech było w doma. I ja tam miałem konia, wózek i ja woził z pociągów rozmaite dostawy do sklepów, do kasynów niemieckich. Tam żym woził towar, miałem taką platformę, wózek. I taka była tam moja robota. Tam ja był dwa lata. Ze mną byli jeszcze z Biłki Wojtek Remiń, Maryna Calakowa. W 1945 r. w marcu mama przyjechała i wracalimy przez zieloną granicę do Lwowa. I myśmy się wybrali. Było nas dwanaście osób. Przez Kraków, Tarnów do Rzeszowa. Tam spalimy u Heli Fiałkowskiej jedną noc i do Przemyśla. Z Przemyśla na piechotkę myśmy deptali aż do Mościsk, to jest trzydzieści kilometrów i to bocznymi drogami, bo między Przemyślem a Mościskami była granica. To myśmy szli przez zieloną granicę. Nas poinformowali, którędy trzeba iść. I przeszlimy. Widzielimy, że są druty rozciągnięte, że jest granica, ali my przeszli i nikt nas nie zatrzymywał. Przyszlimy do Mościsk i złapalimy autostop do Lwowa. Do Lwowa na rogatki my przyjechali to było przed ósmą. I poszlimy we Lwowie do Pauliny Zakałkowej, ona mieszkała we Lwowie, ale była z Biłki i latem zawsze mieszkała w swoim domie w Biłce. I jak my do niej przyjechali, to pierwsze to było kąpanie. Na drugi dzień rano, my poszli na piechotkę ze Lwowa do Biłki. Początek kwietnia my byli w doma, a na Wielkanoc zaraz my wyjeżdżali, to był siedemnasty kwietnia z powrotem wyjazd. Przyjeżdżał taki ruski i mówił, że mamy wyjeżdżać. Nikt nie wiedział, czemu mamy wyjeżdżać. Mówili, że jak chcemy być Polakami, to mamy wyjeżdżać. Na stacji siedzieli my długo, dwa albo trzy tygodnie nawet. W wagonie jechali my w cztery rodziny. Nie wiedzielimy, gdzie jedziemy. Do Opola my przyjechali i tu nas wysadzili. I delegacja pojechała do Grodźca. Przyjechali z powrotem i mówią: tam jest cała wieś próżna i możemy tam jechać. Do Chobia my z początku chodzili, bo tam była kaplica u Krawczyka. Przez piersze 15 lat to każdy był pewny, że wrócimy do siebie. Może dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych każdy sobie uświadomił, że to już nie ma powrotu.
Józefa Michalak (z domu Wierna)
Wyjazd to już było, jak Ruski Niemców pogonił i chłopów wzięli do wojska. Mojego tata wzięli w 39 roku na wojnę i potem wrócił do domu. I były takie zebrania, na których mówili, by jechać na Zachód, tam na Ziemie Odzyskane. I na tych zebraniach spisywali, transport jeden, drugi. Mała Biłka jechała przód, później my jechali - Jasłowice. Furmanką tato więcej razy jechał i pobrał kartofle, łóżka, kredens, skrzynię taką na ubranie, to się zabrało. Ludzie gadali, że jedziemy na Katowice. Ułożyli i śpiewali taką piosenkę:
?Śpiewamy pieśni i piosenki, bo nam się nudzi czas, bo na Zachód wiozą nas.
Nie jedziemy tu z ochotą lecz z wielkiego przymusu,
bo nas tutaj banderowcy mordują i w ogniu duszą.
Opuszczamy nasze wioski, okolice, jedziemy, nie wiemy gdzie, mówią że na Katowice?
Jak my już byli w Katowicach chcieli nas przeładowywać do innego pociągu i tam by nas byli na Wrocław powieźli. Ale baby poszli do PUR-u i mówią, że nie chcą się przeładowywać. A ten z PUR-u powiada: na piaski was dam. Przyjechali my do Opola i z Opola ja szła do Grodźca piechotą, krowę gnałam. Niektóre jechali furmankami. I tak my się znaleźli w Grodźcu. Porozrzucane wszystko w tych domach było, piór pełno, powynoszone coś, powylewane. To głównie Ruski szabrował. To, co my ze sobą przywieźli, to było zapakowane, nie rozpakowywali, bo pojedziemy z powrotem. No nie było jeszcze tak źle, choć te, co byli w Gościęcinie, to tam pszeniczka była, a my tu borówki mieli. Tam lepiej było, bo tam się rodziło, a my tutaj za chlebem chodzili do Ozimka na pieszo. I kartki jakieś byli, i czasami był chleb, a czasami nawet chleba nie było.
Józef Gruszka
Jak my przyjechali, to Ruskie tu w Grodźcu byli. Mieli tu swoją bazę na łąkach pod Ozimkiem. Rabowali krowy niemieckie i pędzili na wschód. Na tych łąkach tam trzymali te krowy. Pilnowali tych krów i grasowali tu po wiosce. Miałem rower poniemiecki, ojciec wziął ten rower, jechał do Ozimka. Jak wracał, to zatrzymał go Ruski i chciał mu zabrać ten rower, ale ojciec nie dawał. Ruski wyciągnął pistolet i krzyczy: ja cię ubiju. Dwa razy nawet strzelił do góry na postrach. Ludzie zobaczyli, co się robi i zaczęli krzyczeć, i Ruski w końcu rower oddał. Tak to było.
Nostalgia za tamtymi terenami trwa do dziś. I ja tęsknię za tymi pagórkami leśnymi, za tą rzeką Białką. Jechałbym tam nawet trzy, cztery razy do roku, a jakby pozwolili, to osiedliłbym się tam na stałe.
?Tam inaczej wiatr wieje, tam inaczej słońce grzeje.
Tam inaczej kwitną drzewa, tam inaczej ptaszek śpiewa?
Tam, na kresach wschodnich.
Odwiedza nas 78 gości oraz 0 użytkowników.